wtorek, 15 września 2009

no to sru.


Ten blog niedługo pewnie uzyska status wirtualnej klepsydry,bowiem z dość dużą częstotliwością umieszczam tu informacje o śmierci.Ale jak tu zignorować fakt,że odeszła miłość moich lat dziecięcych. Jeden z tych męźczyzn,których pojawienie się na ekranie powodowało dziecięcy ślinotok i szczerą zawiść do odtwórczyń żeńskich rół u boku ideału.Och,gdybym mogła wówczas posiąść moc zabijania na odległość...zamiast "ręce,które leczą" byłoby "ręce,które KAleczą".To dla Johnnego stawiałam pierwsze taneczne kroki na kuchennym parkiecie udając,że szlafrok mamy jest subtelną,powiewająca na wietrze sukienką.To dla niego walczyłam z siostrą o to,która jest reinkarnacją Penny,a która Baby. To dzięki filmowi "Wirujący seks" dowiedziałam się,że "seks" nie jest egzotycznym owocem :)

Ktoś może rzec,że fabuła banalna i zanadto wypełniona lukrem. Może.A może gdybym nie oglądała tego filmu w przerwie między Krwawym Sportem i filmami Bruce'a Lee'a pisałabym do Was teraz grypserą zza murku wysokiego na końcu świata?

1 komentarz: